Podpis duszy

Dzień Matki z Justynką i Tomkiem. Pierwszy Dzień Matki bez Niej...

Nie wiem, jak to opisać. Nie wiem, czy w ogóle są słowa, które potrafią to pomieścić. Ciągle próbuję, chcę, jakoś to ogarnąć...


Ania kochała pić herbatę z kubków ze złotym uchem, które w jej rękach zawsze wyglądały jak coś wyjątkowego. To nie był tylko kubek – to był moment. To była uważność w codzienności, którą dostrzegałam w każdym jej geście. Dbała o wszystko z niezwykłą starannością – o relacje, o to, by otoczenie było piękne, by dom i ogród oddychały spokojem. Zawsze starała się wypełnić przestrzeń harmonią, bo wiedziała, że piękno ma moc.

A jej miłość do Hani… Była bezgraniczna. Codzienność z Hanią była jak święto – pełna troski, uśmiechów, wspólnych chwil, które Ania celebrowała jak najcenniejsze skarby. Była najlepszą mamą, jaką można sobie wyobrazić. Z podziwem patrzyłam na jej uważność w każdym szczególe ich wspólnego życia. Hania była jej światłem – jej maleńkim cudownym światem, w którym każdy dzień zaczynał się z miłością i kończył z nią.

Byliśmy przy niej przez całe miesiące, cicho, cierpliwie, z miłością. To było towarzyszenie, obecność, przeżycia, które wymykają się logice, a jednocześnie stają się dzisiaj dla mnie najgłębszą prawdą o życiu. Ostatnie tygodnie, dni, godziny i minuty, siedziałam obok niej i już niewiele mówiłyśmy. Czasem cisza mówiła więcej. Czułam, jak nasze dusze są splecione. Jakbym była świadkiem czegoś, co nie należy do tego świata. Nie było już tylko bólu czy strachu – była przestrzeń. Czysta, świetlista obecność. To nie była wyobraźnia. To było realne. Dotykalne, choć niewidzialne. Właśnie wtedy dotknęłam świadomie tego, czym jest aura.

Aura to nie tylko pole energii. To nie ozdobna poświata wokół ciała, jak uczą niektóre książki. To duchowy podpis – subtelna obecność, którą zostawiamy w świecie. To coś, co zostaje nawet wtedy, gdy już nas nie ma fizycznie. Nasza aura… była jak ciepło w pokoju. Jak miękki szept światła. Nie widziałam jej oczami. Ale czułam ją każdą cząstką siebie. Napisałam wtedy: Aniu, Cudowna Istoto, Wielka Miłości, Duszo, Ty Teraz Słońcem Jesteś…

I wtedy też  wylał mi się ze środka ten wiersz: Wracasz i wracasz bardzo powoli nieziemską drogą krzyżową jasna jak słońce niebieskooka światła rozległe wokół widzę Cię widzę dosięgasz gwiazdek dotykasz bezkresu kolorów w chabrowym wianku uspokojona motyle w złocistych włosach podaj mi podaj rękę aniele żegnaj bezcenna istoto na nieboskłonie rozległa tęcza ściska nas swoją mocą.

Z czasem, kiedy Ania już odeszła, jej obecność nie zniknęła. Prosiłam ją o znaki. Dostałam wiele. Piękny, godny pogrzeb z poruszonym tłumem, licznymi przyjaciółmi jej i rodziny, osoby na wózkach, które wspierała, morzem kwiatów i łez. I to niezwykłe słońce, które otuliło jej urnę, unoszące się znad urny, jak dusza w poświacie - kadzidło. Wciąż czuję ją w powietrzu, w deszczu na oknie, w melodii. Niby daleko a tak blisko. To ślady duszy. Energetyczna obecność. Miłość, która nie gaśnie.

Nie wiem, co mnie wtedy trzymało. Nie spałam. Rzadko jadłam. Czas przestał istnieć. Były tylko chwile – przed kolejnym oddechem, przed kolejnym ruchem dłoni, przed kolejną zmianą światła i cienia. Czasem miałam wrażenie, że to już nie ja. Że jestem tylko naczyniem dla czegoś większego – dla obecności, która ma trwać, być, nie odwracać wzroku.

Nie czułam złości na życie. Czułam tylko przenikliwą czułość – tak silną, że aż trudną do uniesienia. Jakby świat się zatrzymał, by zrobić miejsce dla duszy, która miała odejść z godnością. W pełni widziana. Kochana do ostatniego drgnienia powiek.

A teraz…Teraz, kiedy jej już nie ma w ciele – szukam jej w znakach. W świetle, które wpada przez firankę o dziwnej porze. W śnie, z którego budzę się ze łzami, ale i z ulgą. W piosence, którą słyszę dokładnie wtedy, kiedy najbardziej tęsknię. W liściu, który spada prosto pod moje stopy, jakby mówił: jestem. Czasem siadam w ciszy i nie wiem, czy to tęsknota, czy modlitwa. Ale wiem, że wtedy jest najbliżej. Nie w fizyczności, ale w aurze. W obecności, która nie zniknęła. Bo jak może zniknąć coś, co było czystą miłością?

Piszę to, bo wierzę, że duchowa obecność nie odchodzi. Aura – duchowy podpis – zostaje z nami, nawet gdy nie widzimy już ciała. I może właśnie dlatego teraz uczę się słuchać ciszy. Bo w niej Ona wciąż mówi.

Pierwszy Dzień Matki Hani, która „nie ma już Mamy”. Dobry Boże!!! Powiedz, powiedz! Jak ma to wszystko unieść małe serduszko Hani...???