Zawsze myślałam, że najbardziej chłodnym miejscem bywa człowiek…
A tu co? Spontaniczny, rodzinny wypad na Archipelag Svalbard, konkretnie lot na Spitsbergen – Longyearbyen. O tak, było bardzo zimno, ale było też niezwykle, pięknie i zjawiskowo. Raj dla samotników, miłośników miejsc zapomnianych, ciszy, górzystych krajobrazów, otwartych przestrzeni...
Do dziś myślę z dreszczykiem emocji o tym miejscu, do którego każdy podróżnik powinien się wybrać chociaż raz w życiu. Ja marzę o jeszcze jednej wyprawie, w czasie różnokolorowych tańców świateł na niebie czyli zorzy polarnej…
Trafiłam na Spitsbergen w maju, podczas białych nocy i akurat wtedy już zaczynało być tam być „cieplej”. Sezon na dni polarne, na białe noce zależy od tego, jak daleko na północ się udamy, na Spitsbergenie zaczyna się już 20 kwietnia. To było specjalne doświadczenie, istne szaleństwo, kiedy słońce pozostawało na horyzoncie 24 h na dobę, dla mnie przez cały tydzień pobytu. Mózg wariował, chciał żyć i funkcjonować, a ciało musiało wypocząć.
Piotr Śliwiński, mój bratanek, podróżnik, obchodzący na Spitzbergenie swoje 40-te urodziny, powitał nas na małym lotnisku pod białym misiem. No i pojechaliśmy. Zaraz, tuż obok, po drodze słynny i owiany tajemnicą Globalny Bank Nasion, tunel wydrążony w skale, naturalna lodówka przechowująca ponad 1,5 mln próbek nasion roślin jadalnych z całego świata. I już dziwny dreszczyk na widok skromnej a jednak tzw. ostatniej deski ratunku dla naszego gatunku, gdyby wydarzyła się jakaś katastrofa.
Prawdziwa jazda zaczęła się następnego dnia. Piotr pojawił się z kombinezonami, kaskami, strzelbami i ruszyliśmy na skuterach poza miasto, w głąb archipelagu Svalbard, po zamarzniętych korytach rzek i górskich dolin, Jest to prawdziwa kraina lodu, ok 60% powierzchni wyspy pokrywa wieczna zmarzlina. Najpierw strach, oswajanie się z nowym, istny kosmos, pokonywanie siebie i własnych granic, niezapomniana przygoda z niezwykłą, dziką i śnieżną naturą. Dostojne góry, niedostępne pełne grozy lodowe ściany. Rząd skuterów pędzi, zdaje mi się na koniec świata i jeszcze dalej. Z każdym kilometrem, coraz bardziej przeszywający wiatr i ponad 30-stopniowy mróz, lodowce, błękitne formacje lodowe, klify, jaskinie. Nagle, w miejscach, do których dociera bardzo niewielka liczba osób, nieposkromione zaspy, śnieżna zamieć, nie pozwalająca posunąć się już ani o 1 metr dalej. Zawracamy. Pokora. Podam na kolana. Radość w sercu, echo dzikości i wołanie, dziękuję, dziękuję, dziękuję, Chwała stwórcy. Znowu błękit nad niekończącą się krainą, w oddali dzikie renifery. Wracam, już biała królowo wracam...
Był jeszcze rejs statkiem po Morzu Arktycznym. do fiordu Nordfjord, w okolice lodowca Nordenskiöldbreen, którego oblodzony, 50-metrowy klif imponująco, wręcz majestatycznie unosi się ponad krami i wodami. Podczas tej wyprawy spokojny, niemal bezdechowy, czas na spotkanie z niezwykłą, mroźną przyrodą, arktyczną fauną. Na głębokich wodach oceanu foki, morsy. Tylko wieloryb nie wynurzył się z morskich głębin. Rejs wzdłuż ścian ogromnych lodowców i stromych klifów, podpływamy dość blisko do starej, opuszczonej rosyjskiej osady górniczej Pyramiden. Nie było szczęścia na spotkanie z prawdziwym białym misiem. A raczej to było szczęście, że tego spotkania, z najgroźniejszym, potężnym, krwawym, legendarnym drapieżnikiem, niedźwiedziem polarnym, nie było, a strzelby tylko spoczywały na plecach…
Jeszcze kilka fajnych, refleksyjnych dni na powolną eksplorację Longyearbyen, degustacja, chłonięcie życia tego unikalnego miasta. Także odwiedzimy Svalbard Museum czyli Muzeum Arktyki. Wszędzie, na ulicach, w sklepach, w kościele. atrapy białych misiów. Wielokrotnie wpatrzone oczy w malowniczo położony port oraz na piękne, kolorowe, drewniane domki miejscowej ludności. Pełna adrenaliny wycieczka do kopalni Gruve3, ostatniej nisko wykopowej kopalni w Longyearbyen. Obserwacje ptaków. Poszukiwanie maku svalbardzkiego, który jest symbolem archipelagu.
Były też spotkania z ludźmi, tymi bliskimi i poznanymi, z zacieśnianiem więzi w różnych sytuacjach. A także mieszkańcami Spitsbergenu, którzy wybrali niewielkie polarne miasteczko Longyearbyen, na swoje miejsce do życia. Cudowna, zintegrowana, energetyczna parada ulicami miasta, w narodowy dzień Norwegii. Otwarta impreza w szkole z muzyką , występami dzieci i obfitymi w smakołyki stołami. Występy artystów Arktyki w domu Kultury. Polacy, którzy pomogli nam w wyprawie skuterami. Norweżki, które ugościły nas w swoim pięknym, drewnianym, minimalistycznym, domu polarnym. Kobiety (pastorka, organistka) prowadzące jedyny kościół (kalwiński). A tu, podczas spotkania urodzinowego Piotra w świeckiej sali, niespodziewanie zabrzmiały nuty mojej „Kołysanki”. Niezwykłe chwile i wydarzenia. No i cóż, najcieplejszym miejscem tego świata okazuje się człowiek…